Mistrz i Małgorzata – czyli mój wywiad z doktorem Arkadiuszem Kuną

Posted on

Dziś przekonałam się, że Artplastica to nie tylko klinika godna rekomendacji w kwestii operacji plastycznych, ale także miejsce w którym można przeprowadzić rewelacyjne wywiady z lekarzami.

Doktor Arkaduisz Kuna jest lekarzem chirurgiem. Specjalizuje się w chirurgii plastycznej. Pracuje zawodowo od 1979 roku zarówno w publicznej jak i w prywatnej służbie zdrowia. Ukończył liczne szkolenia oraz prowadził praktykę zawodową na terenie Polski a także w Niemczech i w Wielkiej Brytanii.

Małgorzata Maksjan: „Chirurg plastyk”, to zawód, czy powołanie?

Lek. Arkadiusz Kuna: Jest mi, oczywiście, bardzo miło, jeśli pacjenci określają mnie jako „chirurga z powołania”, ale „chirurg plastyk”, to mimo wszystko zawód. Nie czuję się, jak artysta, tylko jak rzemieślnik. Poza tym, nie urodziłem się chirurgiem plastykiem, ani nawet nie wymarzyłem sobie tego zawodu. To był i jest szczęśliwy zbieg okoliczności. Bo tego się nie da zaplanować (śmiech).

MM: Jak to: nie da się zaplanować? Nic nie wskazywało na to, że młody Arek zostanie lekarzem?

AK: Nic, kompletnie. Przed studiami była klasa matematyczno-fizyczna i marzenia o tym, żeby studiować fizykę. A potem moja Mama powiedziała mi: „Synu, jak będziesz studiował fizykę, to zostaniesz pewnie nauczycielem i będziesz biedował, jak wszyscy inni nauczyciele. Idź lepiej na medycynę…”. Przemyślałem i poszedłem (śmiech). Lepiej czasem posłuchać rodziców. W moim przypadku, radząc z perspektywy swojego większego doświadczenia i patrząc racjonalnym okiem rodzice sprawili, że może i porzuciłem młodzieńcze marzenia, ale wyszło mi to na dobre. Teraz swoim dzieciom też doradzam, żeby myślały praktycznie, a nie bujały w obłokach.

MM: A jakim był Pan studentem?

AK: Uczącym się (śmiech). Medycyna, to takie studia, gdzie nikt nikomu nie daje taryfy ulgowej. To są studia, gdzie nie ma „studenckiego życia” w potocznym znaczeniu, bo na „studenckie życie” po prostu nie ma czasu. Trochę dalszy ciąg liceum: nie układamy zajęć pod siebie, wszystko jest z góry narzucone, a nieobecność, to niemal „wylot” ze studiów. Po prostu. I to wcale nie jest subiektywne odczucie po moich studiach. Kiedy obserwowałem moją córkę, też studiującą medycynę, widziałem dokładnie to samo. Syn na Politechnice miał więcej luzu (śmiech).

MM: Żałuje Pan straconego „studenckiego życia”?

AK: Tak źle nie jest (śmiech). Gdybym miał wybierać dziś jeszcze raz, pewnie wybrałbym tak samo, jak przed studiami. Mogę powiedzieć o sobie, że jestem szczęściarzem. Nie wiem, czy urodziłem się „w czepku”, ale określenie „w czepku urodzony” do mnie pasuje. A skoro o określeniach mówimy, to zatrzymajmy się jeszcze przy „powołaniu”: gdybym nie był dziś chirurgiem, mógłbym być dobrym inżynierem.

MM: To skąd wzięła się chirurgia plastyczna? Studiując medycynę miał Pan wybór i dziś mógłby Pan być np. kardiologiem…

AK: Raczej radiologiem (śmiech). Pozornie mamy wybór, wybieramy sobie specjalizację, kończymy ją egzaminem i zaczynamy leczyć. Łatwe, prawda? … Nieprawda! (śmiech). Jeśli ktoś sobie pomyśli, że jest najlepszym uczniem dobrego liceum, albo już nawet bardzo dobrym studentem medycyny, więc zostanie chirurgiem plastycznym, to jest w błędzie. Nawet rodzic-lekarz nie jest dla młodego studenta albo absolwenta medycyny żadną gwarancją rozpoczęcia wymarzonej specjalizacji. Na własnym przykładzie powiem, że to w dużej mierze przypadek decyduje o tym, kim naprawdę zostanie absolwent medycyny. Ja miałem szczęście. W Szpitalu Wojewódzkim w Opolu, skąd miałem stypendium fundowane, próbowałem „wytargować” sobie jakąś specjalizację. Zaoferowano mi radioterapię. Problem z tą specjalizacją był taki, że o radioterapii pojęcia nie miałem żadnego. Wydawało mi się, że przez całe życie będę musiał pracować ze śmiertelnie chorymi ludźmi, którym już nie można pomóc. A ja chciałem pomagać! Spłaciłem więc ufundowane przez szpital stypendium i staż odbywałem w szpitalu MSW w Opolu. Tam po stażu zaoferowano mi pulmonologię. A wtedy wiedziałem już, że w ogóle „interna”, to nie mój żywioł. Pojechałem więc do profesora Bochenka i zapytałem, czy mogę u niego pracować. A on odpowiedział: „Możesz”. I mnie zatrudnił.

MM: Jak wspomina pan swoją pierwszą operację plastyczną?

AK: Nie wspominam, bo nie pamiętam. Serio! W chirurgii jest tak, że żeby spełnić kryteria specjalizacji, musimy wykonać naprawdę wiele zabiegów, więc można powiedzieć, że każdy chirurg po specjalizacji jest „wyoperowany” już przystępując do pierwszego samodzielnego zabiegu. Pamiętam za to, że profesor Strużyna, szef oddziału, na którym pracowałem po specjalizacji, wypuszczał mnie od razu na takie głębokie wody, że kompletnie nie wiedziałem, gdzie w tej wodzie jest dno (śmiech). W takim „feudalnym” układzie, gdzie szef-ordynator rozpisuje chirurgów do zabiegu, zwykle to chirurg nie może się doczekać, kiedy będzie operował, a u mnie było odwrotnie. Miałem tyle operacji, że przez cały ten czas byłem w wiecznym stresie. Bałem się, że nie podołam. To doświadczenie dało mi bardzo wiele.

MM: A teraz, po latach, odczuwa Pan jeszcze stres przed zabiegiem?

AK: Nie wiem, czy to, co czuję, należy nazwać stresem, czy swego rodzaju ekscytacją. Kiedy podchodzę do pacjenta mam zwykle dosyć sprecyzowany plan operacji który staram się realizować. Ale wcześniej ten konkretny plan rodzi się w głowie, i to nie w kilka minut. Czasami żartujemy sobie przy stole operacyjnym, że z całego zespołu, to chirurg jest przy pacjencie najbardziej bezmyślny. Wchodzi i realizuje wcześniej obmyślony cel (śmiech). Myśli wcześniej. Myśli po to, żeby w miarę możliwości nie dopuścić podczas operacji do sytuacji, wobec której mógłby okazać się nieprzygotowany. Podchodząc do pacjenta mamy więc plan A, B, C itd. I do pewnego momentu musi być maksymalne skupienie i spokój. Ja uchodzę trochę za dziwaka, bo na początku operacji na sali ma być cicho, nie chcę żadnego brzęczącego radia, ani dezorientujących rozmów. Nie chcę, bo do pewnego etapu operacji, muszę być w stu procentach skupiony na pacjencie. Wyluzować można się potem. Przykładowo w abdominoplastyce-korekcji powłok brzusznych samego szycia jest na dobrą godzinę, albo dłużej. I to jest taki czas operacji, kiedy można sobie pożartować, albo posłuchać radia (śmiech).

MM: Musi być plan od początku do końca?

AK: Jak chirurg plastyk nie ma planu od początku do końca, a jeszcze lepiej z kilkoma planami awaryjnymi na wypadek, gdyby wydarzyło się coś „nieprzewidzianego”, to nie powinien zaczynać operacji.

MM: Czyli: nie ma prawa się nie udać. Trochę jak wizyta u czarodzieja (śmiech).

AK: Różnica jest taka, że czarodziej nie będzie o nic pytał, tylko (o ile tacy w ogóle istnieją), rzuci jakiś czar i z głowy (śmiech). Chirurg, to, jak powiedziałem już kilka razy, rzemieślnik. Najpierw, podczas konsultacji, trzeba poukładać sobie w głowie wszystkie wiadomości: wiedzieć, czego pacjent oczekuje, ale też jakie są w jego przypadku nasze możliwości i czy są, czy też nie ma żadnych przeciwwskazań zdrowotnych albo psychologicznych, czy psychicznych wręcz. Potem, podejmując już decyzję o operacji, trzeba skrupulatnie sobie zaplanować cały zabieg, uwzględniając teoretycznie „nieprzewidywalne” sytuacje. Do tego potrzebne jest doświadczenie. I trzeba być systematycznym. Kiedy rozpocząłem pracę w Wielkiej Brytanii, nagle stanąłem w sytuacji, w której miałem nieograniczoną ilość pacjentów. I trzeba było operować siedem, osiem, a nawet dziewięć osób dziennie. Po to, żeby w ogóle móc operować tylu pacjentów, musiałem nauczyć się tworzyć sobie techniczne demo operacji już w momencie „rysowania” pacjenta. Z biegiem czasu już wiedziałem, co mogę sobie ewentualnie zmodyfikować „na wyczucie”, a czego absolutnie nie mogę. To, co jest bardzo ważne u chirurga, to doświadczenie, mimo że na początku zanim się ono pojawiło, wydawało mi się że chirurgia ta jest bardziej mierzalna, dająca się matematycznie zdefiniować czy wymierzyć teraz podchodzę do tych swoich przemyśleń z większym dystansem.

MM: Swoją energią podczas tego wywiadu mógłby Pan obdzielić przynajmniej kilka osób, a przecież dopiero przed chwilą odszedł Pan od stołu operacyjnego po kilku zabiegach i operacjach. Skąd Pan czerpie siłę, skąd tyle energii? (śmiech)

AK: Po prostu (śmiech). I dzielę się tą energią, kiedy tylko mogę. I nie tylko energią!: doświadczeniem, spostrzeżeniami, nowościami… Jeśli ktoś np. potrzebuje mnie o coś zapytać, czegoś się nauczyć, ja nie potrafię powiedzieć, że nie mam czasu i sobie pójść! Tak powinno być, od takich też ludzi sam wiele się nauczyłem i otrzymałem

MM: Pana wielką pasją są… motory…

AK: Motory, to jest takie marzenie chłopca, który nie ma pieniędzy, a jak dorasta i te pieniądze już ma, to motory kupuje i odkrywa, że jak chce dalej zarabiać pieniądze, to nie ma czasu na motory. Ja mam cztery motocykle, tylko nie mam czasu na nich jeździć (śmiech). Ale bez przesady, sezon w tym roku już otworzyłem (śmiech). „Pasjonat motocykli”, to za dużo, jak na określenie mnie, bo nie poświęcam motocyklom każdej wolnej chwili, ale lubię jeździć. Bardzo! A jak Pani coś opowiem, to na pewno Pani to napisze?

MM: Spróbujmy (uśmiech).

AK: Ja mam motocykle terenowe, bo na nich najlepiej się jeździ. Zwłaszcza po lesie. A ten kraj jest popieprzony, bo sarny w lesie mają tu większe prawa, niż ludzie, bo po lesie motocyklem w Polsce jeździć nie wolno. Jeżdżę więc nielegalnie, jak wielu innych motocyklistów, choć – przyznam – zwykle nie gwałcąc spokoju saren. Lubię potaplać się w błocie na motocyklu Enduro. Po drodze też czasem jeżdżę, ale rzadziej, bo – jak mówiłem wcześniej – jestem dziwakiem, który lubi samotność. Chociaż… czasem do lasu biorę synów, którzy też jeżdżą na motocyklach. Tylko ja sobie wtedy nie mogę odpocząć, bo przez cały czas drżę, że coś im się stanie…

MM: I słusznie, bo z motocykla można spaść i np. złamać sobie nos…

AK: To tata naprawi! (śmiech)

MM: Na kobiety, na przykład na ulicy albo plaży, patrzy Pan przez pryzmat zawodu?

AK: Absolutnie i nigdy! Pewnie trochę dostrzegam wady kobiet chodzących po ulicy, ale te wady mi nie przeszkadzają. Przeciwnie: w pewnym sensie tą różnorodnością można się delektować. Nie da się wszystkich kobiet zrobić, jak spod jednej igły. To byłoby nudne (śmiech).

MM: Żona nie namawia Pana do wykorzystania zdolności chirurgicznych na niej samej?

AK: Z żoną to jest tak, że jak mówi, to ma. Ale ona tylko mówi (śmiech). Jak przychodzi do mnie i mówi: „Robisz innym operacje, to może mnie też coś zrobisz?…”, pytam: „Co byś chciała?”. Nie wie… I pyta: „A co Ty byś mi polecił?”. Tu jest pułapka. Nic nie polecę własnej żonie, bo potem przez całe życie będę słuchać gromów: „Wiedziałeś, że to było złe! Cały czas to widziałeś i nic nie mówiłeś!” (śmiech) Oczywiście, żartuję. Ja potrzeby operowania mojej żony nie widzę. Ale, jeśli będzie czegoś chciała, oczywiście spełnię jej życzenie.

MM: A sam dla siebie, czy widzi Pan jakiś zabieg, któremu mógłby się poddać?

AK: A facet nie musi być piękny! Nic nie robiłem i nie mam w planach! Przynajmniej na razie (śmiech). Może kiedyś powieki sobie zrobię. Nie sam, oczywiście (śmiech).

MM: Dlaczego większość chirurgów plastyków pytanych o zabiegi dla siebie zgodnie twierdzi, że jeśli w ogóle cokolwiek, to plastyka powiek?

AK: Bo faceci nie lubią, jak się przy nich grzebie (śmiech). A plastyka powiek, to zabieg bardzo użyteczny, kiedy już powieki opadają. Lepszy, niż lift: bezpieczniejszy, tańszy, szybszy, mniej inwazyjny, efektywny. Same plusy (uśmiech). Musi Pani zapytać chirurga – kobietę, bo wszyscy mężczyźni będą na to pytanie tak samo odpowiadać (śmiech).

MM: Na zakończenie zapytam, czy podjąłby się pan operacji takiej, jakie pokazują programy ze Stanów Zjednoczonych: kompletnej metamorfozy, np. upodobnienia pacjentki do żywej lalki?

AK: W Stanach Zjednoczonych lekarz często jest showmanem, celebrytą, gwiazdorem. Robi niekoniecznie to, co mu doświadczenie podpowiada, tylko to, co mu podpowiada pacjent. Tu jesteśmy bardziej asertywni, co pacjentom wychodzi w konsekwencji na dobre. Moje konsultacje w szczecińskiej „Artplastice” są bardzo długie. Dziewczyny czasem tupią niecierpliwie nogami, ale ja muszę mieć pewność, że pacjentowi operacja jest potrzebna, że chęć operacji plastycznej, to nie jest tylko próżność. Bo próżność prędzej, czy później, przejdzie. Moda na jakiś wygląd, też. Nie operuję więc każdego, kto do mnie przychodzi. Jestem lekarzem, nie gwiazdorem. I niech tak zostanie (uśmiech).doktor Arkadiusz KunaZDJĘCIE DO RAMKI

 

0 Comments

Leave a comment

Your email address will not be published.